2017-10-31

Rzeka Ciesząca Smoka 龙纳河

Jest słońce, jest wolne, jest samochód. Tym razem wybieramy się więc do "Bogatych Ludzi" czyli do położonego tuż przy Kunmingu miasteczka Fumin 富民. Fumin to dosłownie "wzbogacać ludność" i faktycznie coś w tym jest - chyba jeszcze w żadnym maleńkim miasteczku nie widziałam takich fur i wypasionych domków. Fiu, fiu, fiu... Widać nie bez powodu Fumin jest kunmińskim "koszyczkiem z jedzeniem" - uprawia się tu ryż, pszenicę, kukurydzę, tytoń, orzechy, woskownice, ostrudę mandżurską, kasztany jadalne, winogrona i wiśnie; nie brakuje również hodowców trzody chlewnej i drobiu. Poza tym jednak - nic tam nie ma. To znaczy: w samym mieście. To okolice Fumin słyną z przepięknych krajobrazów, krystalicznie czystej wody i absolutnego braku zanieczyszczonego powietrza. Atrakcją wymienianą bodaj najczęściej są dziewicze tereny doliny, którą płynie Longna he - Rzeka Ciesząca Smoka, nazywana czasem małym Jiuzhaigou. Zobaczyłam zdjęcia, chciałam tam pojechać już od dawna. Po rzece można pływać łódkami i pontonami, górskie źródełko jest chłodne i czyste, krajobraz piękny, a ponoć i droga dobra. Tylko 20 kilometrów od Fumin, a przecież Fumin jest tuż za granicą Kunmingu.
Do Fumin dotarliśmy w samo południe; wstąpiliśmy do pierwszej lepszej knajpy i zapytaliśmy, co jest ich specjalnością. Kelnerka spojrzała na nas jak na wariatów i powiedziała, że właściwie nic, robią po prostu zwykłe, domowe żarcie.
Dla nas to zawsze najlepsza reklama. I tym razem okazało się, że knajpa karmiła jak najlepsza babcia - ogromne półmiski wypełnione przepysznie przyrządzonymi smakołykami. Nawet Tajfuniątku smakowało. W dodatku ceny o tyle niższe od tych kunmińskich, że uiszczaliśmy rachunek z prawdziwą przyjemnością.
Z popuszczonymi pasami jedziemy dalej. Dwadzieścia kilometrów to przecież jak splunąć.
No chyba, że cała droga to wąska dróżka górska, teoretycznie asfaltowa, ale ze strumykami w poprzek, usypiskami, brakującymi częściami drogi i niespiesznie usuwającymi zadki wszędobylskimi kozami. Jeśli, nie daj buddo, z naprzeciwka jechało drugie auto, któreś musiało się cofać do ostatniego szerszego zakrętu. Dwudziestokilometrową trasę pokonaliśmy w godzinę, dojeżdżając do... nikąd. To znaczy: droga biegła dalej, ale nasz GPS stwierdził, że jesteśmy na miejscu, powiedział do widzenia i twardo stał na tym stanowisku, choć tutaj nic nie było. W oddali majaczyła jakaś rzeczka, ale nie było do niej ani dojazdu, ani nawet dojścia.
Hmmm. Okolica piękna, próbujemy pojechać dalej.
Po dwóch kwadransach kluczenia i pytania miejscowych dojechaliśmy do górskiej dróżki, która prowadziła w dół, do zbiornika wodnego. Stały już tam dwa samochody, a tubylec na pytanie, czy to już Longna he, skinął głową. Parkujemy i schodzimy.
Na końcu dróżki był, owszem, zbiornik wodny i źródełko. Śliczna okolica... i dziesięć samochodów terenowych, których właściciele uznali, że tylko w tak krystalicznie czystej wodzie warto myć auta.
W oddali majaczy ładne domostwo, trochę za duże jak na prywatny dom. Można tam dojść po niedbale przerzuconych nad strumieniem gałęziach. Pod zamkniętymi na kłódkę drzwiami wejściowymi stoją trzy namioty; naszliśmy ludzi w trakcie pikniku. Poinformowali nas, że dawniej tak, owszem, była tu knajpa, a mieszkańcy nie tylko cię karmili, ale również wozili łódką po jeziorku i organizowali piesze wycieczki, ale dom od dawna stoi pusty. Pewnie splajtowali. Skąd więc pontony na jeziorze? Cóż, kto ma w domu, ten sobie przywozi i pływa...
Poszliśmy w górę źródełka. Znalazłam kamienistą "plażę" z maleńką mierzeją. Tam woda była tak czysta i płytka, że wpuściłam do niej uszczęśliwione Tajfuniątko. Caluteńką godzinę dreptała po ciemnym piasku i drobnym żwirze, zachwycając się tym, jak zupełnie inaczej tam się chodzi, jak wspaniale piasek przecieka przez palce i jak fantastycznie czuje się dziecko upaskudzone od stóp do głów z głową włącznie. Zachwycałaby się dalej, ale zaszło słońce i zaczął wiać nieprzyjemny wiatr, co w połączeniu z lodowatym źródełkiem mogłoby się źle skończyć - wszak już październik. Mimo protestów Tajfuniątka, wróciliśmy do samochodu. Dziecię spało całą drogę jak zabite, a my... Cóż. W sumie spędziliśmy bardzo miły dzień. I tylko wieczorem, przeglądając zdjęcia z tej krótkiej wycieczki stwierdziliśmy jednogłośnie, że Jiuzhaigou to to jednak nie jest.





2 komentarze:

  1. "Caluteńką godzinę dreptała po ciemnym piasku i drobnym żwirze, zachwycając się tym, jak zupełnie inaczej tam się chodzi, jak wspaniale piasek przecieka przez palce i jak fantastycznie czuje się dziecko upaskudzone od stóp do głów z głową włącznie. "
    Zawsze uważałem, że brudne dziecko to szczęśliwe dziecko :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pod warunkiem, że nie ma pedantycznych i przewrażliwionych rodziców ;)

      Usuń

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.