2013-06-30

Uliczni lekarze 街醫

Dawno, dawno temu, kiedy Kunming był jeszcze maleńkim miasteczkiem, otoczonym murami miejskimi, czyli co najmniej sześćdziesiąt lat temu, chorowanie wyglądało zupełnie inaczej niż teraz. Mianowicie: mało kto szedł do szpitala. Nie było ubezpieczeń, więc pokazanie się lekarzowi i później wszystkie lekarstwa były oczywiście płatne z własnej kieszeni, a drogie cholerstwo było niemożebnie. Zwykli zjadacze ryżu nie biegali więc z byle katarem po przychodniach i szpitalach, bo liczyć się musieli z każdym wenem*. Takoż katary i inne drobne choroby po prostu były „przechodzone” aż do wyzdrowienia. Jeśli coś poważniejszego było na rzeczy, stosowano medycynę ludową – na przykład jeśli dziecko miało wysypkę uczuleniową, masowano mu skórę kulkami ciasta pierogowego. Jeśli ktoś miał kłopoty żołądkowe, podawano nieszczęśnikowi zupę ugotowaną na przypalonym ryżu. Na zwykły ból żołądka remedium miała być słodzona woda. I tak dalej... Oprócz tego znane były oczywiście różne inne ludowe metody, podbijające dziś serca Europejczyków – na przykład masaż guasha czy stawianie baniek, które również mogą uleczyć popularne dolegliwości. Jeśli jednak to wszystko nie przynosiło efektu, bo na przykład temperatura przyrastała w postępie geometrycznym, pojawiała się ostra biegunka, bądź po prostu nie potrafiono rozpoznać choroby – szło się do ulicznego lekarza, do którego mówiło się per Yi Guan 醫官 (Lekarz-Urzędnik), na pamiątkę po czasach, kiedy Panowie Lekarze leczyli głównie tych, którzy mogli sporo zapłacić, czyli dwór cesarski.
W starym Kunmingu przy każdej ulicy mieszkał przynajmniej jeden uliczny lekarz. Jego gabinet odróżniało od dużych szpitali głównie to, że tutaj wszystko, od diagnozy, przez przyrządzanie leków aż po dawanie zastrzyków, wykonywała jedna osoba. Zazwyczaj ulicznemu lekarzowi nie pomagała nawet pielęgniarka. Jeśli było wielu chorych, przychodzili po prostu pomagać członkowie najbliższej rodziny. Lekarz taki musiał znać się na wszystkim, od chorób dziecięcych po choroby serca – i też szukano jego pomocy w najdziwniejszych wypadkach.
Lekarze owi, chociaż mieli własne gabinety, w których z dużą cierpliwością i rozwagą przyjmowali cierpiących, wybierali się często na wizyty domowe, zwłaszcza jeśli stan chorego nie pozwalał mu na opuszczanie łoża. Nawet obudzeni w środku nocy, podczas burzy, nie wahali się natychmiast pójść do chorego. Przecież, skoro miasto było małe, a lekarze mieszkali przy każdej większej ulicy, tym samym liczba klientów była dość ograniczona. Prędzej czy później wszyscy się znali – a jaki lekarz by nie wstał, by pomóc osobie, którą codziennie widzi i zna od dziecka? To napawało chorych nadzieją i zaufaniem, zapewne przynosiło im niemałą ulgę w cierpieniach – wiedzieli, że „pan dochtór”, którego znają od zawsze, na pewno zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby pomóc. Jednocześnie, ponieważ trochę głupio oskubywać dobrego znajomego z ostatniego grosza, cennik ulicznych lekarzy był sensowny i dostosowany do realiów ówczesnego Kunmingu.
We wspomnieniach Zhao Zhengwana 趙正萬, starego kunmińczyka, zachował się opis wizyty lekarskiej z czasów, kiedy on sam był chorym brzdącem:
"Gdy byłem dzieckiem, dostałem raz gorączki, która za nic nie chciała spaść, w dodatku zacząłem bredzić, więc okropnie zdenerwowani rodzice posłali po lekarza. Ten przyszedł, z wielką skórzaną torbą pod pachą, a miał w niej stetoskop, leki, strzykawki, lampkę spirytusową itp. Najpierw poczułem dotyk ciepłej dłoni na czole, a potem lodowatego stetoskopu na piersi i plecach. Z tego, co pamiętam, lekarz nazywał się Liao廖, był niskim, chudym, bezzębnym staruszkiem z zaciśniętymi ustami, a gdy mówił, jego spiczasta broda wskazywała rozmówcę. Byłem wówczas naprawdę bardzo chory, bolało mnie gardło, serce łomotało jak szalone, całe ciało było rozpalone i nie mogłem trzeźwo myśleć. Po tym, jak pogłaskał moje czoło, zupełnie jakby wstąpiły we mnie nowe siły, natychmiast się uspokoiłem. Później poczułem ostry zapach spirytusu i się przestraszyłem, bo wiedziałem, że to oznacza zastrzyk. Faktycznie, zaaplikowano mi penicylinę. Już na drugi dzień było dużo lepiej. Te zastrzyki były importowane z Zachodu, bardzo drogie. Później trzeba było jeszcze chodzić do doktora Liao po lekarstwa – zawsze był bardzo miły dla nas, dzieciaków. Jego gabinet był również jego domem. Miał dwa pokoje, w jednym przyjmował chorych i przyrządzał leki, w drugim była sypialnia. Cała rodzina zazwyczaj jadała w „przychodni” i trzeba było wszystko uprzątać, jeśli akurat zjawił się chory.
Gdy dziś o tym myślę, doktor Liao wydaje mi się być naprawdę świetnym lekarzem. A przynajmniej jego podejście do pacjenta było pierwszego sortu."**
(趙正萬 - 昆明憶舊)

Dziś guasha, bańki, akupunktura i inne tradycyjne metody wracają do łask – ale, co zdziwiłoby pewnie niepomiernie doktora Liao, bywają droższe niż zabiegi szpitalne. W państwowych szpitalach, dotowanych przez państwo, jest tanio – ale żaden szanujący się Chińczyk nie będzie się tam leczył. Staruszkowie ustawiają się w kolejkach do akupunkturzystów i leczą się ziołami, twierdząc niezmiennie, że medycyna europejska to jakieś barbarzyństwo. W sumie się z nimi zgadzam. Wszyscy zachodni lekarze widząc moje migdałki doradzali ich wycięcie. Gdy pytałam, czy gdyby mnie bolała ręka, a nie gardło, toby mi rękę obcięli, patrzyli na mnie dziwnie, ale nie znajdowali sensownej odpowiedzi, a nawet twierdzili, że jeśli nie wytnę, to będzie jeszcze gorzej. Gdy wylądowałam u chińskiej lekarki, poiła mnie przez trzy miesiące ziołami, ohydnymi w smaku, zapachu i konsystencji. I nagle znikły anginy ropne, bóle gardła i ciągłe zaziębienia. Ot, cudzik chińskiej medycyny...

*wen 文 – dawna waluta chińska
**tłumaczenie tajfunowe

2013-06-29

wykładowca

Kariera wykładowcy jest mi nieobca. Lektorowałam w Instytucie Konfucjusza w Krakowie, prowadziłam wykłady rozmaite w dziwnych miejscach, od budynków uniwersyteckich po herbaciarnie, o muzyce, herbacie, wsi chińskiej, języku. Z łezką w oku pożegnałam ten etap, gdy wyprowadziłam się do Chin. Przecież nie będę uczyła Chińczyków ich własnego języka, ich własnej kultury.
Pierwsza niespodzianka: mój towarzysz życia, Pan i Władca, najukochańsza w świecie Zwykła Belka ode mnie uczy się mandaryńskiego, bo całe życie władał tylko kunmińskim dialektem.
Druga niespodzianka: w dziedzinie parzenia herbaty praktyka w herbaciarni zapewniła mi zrozumienie tej części chińskiej kultury. Okazało się, że to zrozumienie jest głębsze niż u większości znajomych i nieznajomych Chińczyków, którzy już teraz ledwo sobie radzą z Liptonem, a o parzeniu herbaty czarnosmoczej czy puer nie wiedzą nic. Stąd był już tylko krok do zaproponowania mi prowadzenia wykładów o parzeniu herbaty przez Uniwersytet Yunnański, moją dawną uczelnię. Są to kursy dla obcokrajowców, nie dla Chińczyków; prowadzę je w chińsko-angielskiej mieszance językowej. Wiem, że jestem proszona o ich prowadzenie właśnie dlatego, że angielski jest mi trochę znany, a większość uczniów nie włada jeszcze chińskim na tyle, żeby zrozumieć wykład o kulturze parzenia herbaty w całości po mandaryńsku. Ale z drugiej strony: nie wierzę, że w całym Kunmingu nie ma ani jednego Chińczyka, który potrafi zaparzyć ceremonialnie herbatę i jednocześnie mówi choć trochę po angielsku. Nie wierzę, bo sama znam taką Chinkę :) Nie jest to też kwestia pieniędzy - fakt, za wykłady takie dostaję niewielką wypłatę, nie jest ona jednak niższa od normalnej stawki uniwersyteckiej. A jednak proszą mnie. Nie raz, nie dwa. Za każdym razem, gdy przyjeżdża grupa zainteresowana takimi zajęciami. Sprawdziłam się i chętnie takie zajęcia prowadzę, a uczniowie mnie widocznie lubią - gdyby były skargi, szybko by mnie zamienili.
Czyli jestem w Chinach, uczę przynajmniej jednego Chińczyka języka mandaryńskiego, a dodatkowo, jak widać, nauczam chińskiej kultury bardziej kompetentnie niż sami Chińczycy. Nie wiem jak Was, drodzy czytelnicy, ale mnie to okropnie śmieszy. Nie spodziewałam się, nie wiedziałam, że tak będzie. Za każdym razem pytam, dlaczego sobie nie znaleźli na moje miejsce jakiejś Chinki. Odpowiadają, że wcale nie szukają, a ja się strasznie cieszę, że mam okazję podzielić się wiedzą herbacianą z następną grupą. I właśnie kiedy myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy, ta sama uczelnia zadzwoniła do mnie z innym pytaniem: czy nie poprowadziłabym serii zajęć (łącznie 6 godzin zegarowych) ze śpiewu. Miałabym uczyć grupę Amerykanów śpiewania chińskich piosenek, ciekawych, ważnych z punktu widzenia kultury, ukazujących odmienność chińskiej piosenki od wszystkiego innego.
Zamarłam. Tak, lubię śpiewać, tak, śpiewanie to kiedyś był sens mojego życia, tak, chińskie piosenki też znam. Tak, wystąpiłam kilka razy w chińskiej telewizji właśnie jako wokalistka - czytaj: biała małpa na scenie, ale... uczyć śpiewu? Ja? Serio?
Obiecali, że sama mogę wybrać piosenki, których będę uczyć. Że metody zostawiają mnie.
Oczywiście, że się zgodziłam. Nigdy nie odmawiam, jeśli w moim życiu może wydarzyć się coś niezwykłego.
I tak właśnie stwierdziłam, że nic w przyrodzie nie ginie. Każda pasja, każde hobby może się okazać właśnie tym czymś, co nie tylko daje Ci satysfakcję i przewagę nad innymi, ale w dodatku może się rozwinąć w zupełnie niespodziewanym kierunku.
Idę szukać piosenek :)

2013-06-28

Walki świerszczy w Starym Kunmingu 老昆明鬥蟋蟀

Dawno, dawno temu, gdy ulice Kunmingu zabudowane były jednopiętrowymi domami z drewna i gliny, oddawano się z namiętnością walkom świerszczy.
Walki świerszczy 鬥蟋蟀 to krwawy sport. Samczyki wystawiane na plac boju są jątrzone na przeróżne sposoby – macha się klatkami, w których siedzą, drażni się je długimi słomkami itd. Była to jedna z ulubionych rozrywek Chińczyków już od czasów tangowskich – czyli ponad tysiąc lat temu. Jako, że nie lubię dręczenia zwierząt, cieszę się, że zwyczaj zanika; aczkolwiek chętnie bym chociaż raz taką walkę zobaczyła, w celach, rzecz jasna, naukowych.
Początkowo będące rozrywką cesarską, walki szybko stały się popularne również wśród plebejuszy. Pisano podręczniki o tym, jak hodować świerszcze i jak zagrzewać je do walki, a także jak wybierać świerszcze, które na pewno zwyciężą. Podczas Rewolucji Kulturalnej (1966-76) rząd zabronił tej rozrywki jako burżuazyjnej; teraz męczenie świerszczy odbywa się raczej w kasynach (choćby w Makao), za grube pieniądze, niż na zwykłych ulicach wśród biedaków. Oczywiście, w Chinach walki za pieniądze są zabronione. Cóż, madżong za pieniądze też jest zabroniony i to niczego nie zmienia – Chińczycy uwielbiają hazard. Oczywiście, istnieje również legalna alternatywa – w kilku większych miastach w Chinach, m.in. w Pekinie i w Szanghaju, istnieją specjalne stowarzyszenia organizujące zawody świerszczy. Też chodzi o dręczenie zwierząt, ale ładniej się nazywa.
Świerszcze do walki można kupić niemal na każdym targowisku. Rocznie społeczeństwo chińskie wydaje na świerszcze setki milionów yuanów. Oczywiście, część świerszczy jest kupowana na szczęście, po prostu jako zwierzątko domowe, ale zdecydowana większość na walki. Jedyną szczęśliwą chwilę w życiu nieszczęsne świerszcze przeżywają w noc przed walką – do klatek wsadza się im samiczki, podbechtując męskie ego i wolę walki :)
Skoro ani żadnej walki nie widziałam, ani niespecjalnie bym ten sport polubiła, dlaczego o tym piszę?
Mój ukochany kunmińczyk, Zhao Zhengwan napisał o walkach świerszczy esej. Właściwie nie o samych walkach, a o tym, jak to łapali z kolegami świerszcze, gdy byli dziećmi - głównie na sprzedaż, po to, żeby pomóc finansowo rodzinie. Świerszcze złapane na polach Grobli Szamana (która dziś jest centrum centrum) i sprzedawane na świerszczowym targu tuż przy Świątyni Konfucjusza (targ już dawno nie istnieje, wraz z uliczkami, przy których był położony) były tradycyjnym sposobem zarabiania sześcio-dziesięcioletnich chłopców, którzy potrafili znikać z domu na cały dzień i nikt się o nich nie bał ani rąk nie załamywał nad tym, że nie mają komórki.
Łezka mi się zakręciła w oku; kolejny raz złapałam się na stwierdzeniu, że przyjechałam tu jakieś sto lat za późno...
Zdjęcia z baidu :)

2013-06-27

kiełki trawy 草芽

Zbudowana Woda obfituje nie tylko w piękne miejsca i zabytki, ale i w różnego rodzaju przysmaki. Miałam okazję przekonać się o tym na własnej skórze. Nie wiem, ile tym razem przytyłam (waga stoi zakurzona za lodówką, swoją drogą świetne miejsce, prawda?), ale było warto próbować. Niestety granaty, z których Jianshui słynie, wisiały sobie jeszcze kompletnie niedojrzałe na drzewach
ale wiosną i wczesnym latem można spróbować innego przysmaku. Mały włos, a bym go przeoczyła - wygląda tak podobnie do pędów bambusa,
zwłaszcza dla krótkowidza i z daleka, że mogłam nie zamówić "kiełków trawy" w knajpie. Zwłaszcza, że ZB przyznał się, że on wprawdzie je zauważył, ale niezbyt za nimi przepada, więc nie miał ochoty mnie uświadamiać, że to kolejna potrawa, której jeszcze nie jadłam... Jednak zapytany o lokalne pyszności kucharz wskazał właśnie na bambusopodobną roślinę i przyrządził nam ją w zupie. Pysznej.
Choć przyznaję, że wygląda niekoniecznie apetycznie...
Długo próbowałam wyszukać, do czego ten smak jest podobny - nadal nie umiem znaleźć. Dlatego proszę sobie samodzielnie przyrządzić - wystarczy obrać z wierzchniej warstwy łodygę i ugotować w lekkim rosołku. Co ugotować? No jak to co! Łodygę pałki! Fakt, w tamtym rejonie rośnie pałka azjatycka (Typha orientalis), a nie nasza, ale nie sadzę, żeby w smaku przesadnie się różniły...
W Jianshui nazywa się pałki azjatyckie kiełkami trawy, ale spotkałam się też z inną, o ileż bardziej poetycką nazwą: warzywo jak kość słoniowa (象牙菜) - wizualnie faktycznie podobne :)
Jada się tę część łodygi, która była przykryta wodą; w wodzie również należy łodygi po zebraniu przechowywać, a z wody wyciągnąć bezpośrednio przed przyrządzeniem.
Przyrządzić można łodygi pałki na wiele sposobów. Bodaj najpopularniejszym jest usmażenie z pokrojonym w plasterki kurczakiem, ale można też łączyć z szynką yunnańską czy rybą. Mnie chyba jednak najbardziej zasmakowała w zupie.
Nie znaczy to bynajmniej, że pałka ma dla Jianshuiczyków znaczenie wyłącznie kulinarne. Roślina jest ogromnie pożyteczna i nic się nie może zmarnować.
*jako, że jest śliczna, można nią przyozdabiać domowe oczka wodne itp.
*jest materiałem pomocniczym przy produkcji np. papieru i sztucznej bawełny.
*jako składnik leków ma działanie moczopędne, a same kwiaty pomagają zatrzymać krwawienie.
*jest schronieniem dla ważek podczas przepoczwarzania się w formę dorosłą.
*można z niej wyplatać siedziska, łapcie, kapelusze itp.
Wyplatać nie umiem i nie mam wodnego oczka. Za to o kulinarnym używaniu pałek na pewno nie zapomnę :)

2013-06-26

Świeże prawdziwki smażone z pomarszczoną papryką 皺皮椒炒鮮牛肝菌

Jest w Chinach takie powiedzenie:„w Yunnanie jesz góry” (到了雲南就『吃山』). Mowa tu o yunnańskich grzybach, tych prawdziwych, dzikich, nie hodowlanych. To stąd pochodzą rozsyłane po całych Chinach prawdziwki i inne czubajki. Ale powiada się również, że choć czerwień kwiatu oku miła, nie istnieje ona bez zieleni łodygi. Naszą zielenią jest papryka, która występuje tylko w Yunnanie: yunnańska papryka pomarszczona 雲南皺皮椒. Stąd już niedaleko do sztandarowego dania yunnańskiego, o którym dzisiaj chcę opowiedzieć. Papryka jest dostępna jak rok długi. Prawdziwki pojawiają się w okolicach czerwca-lipca – i wtedy właśnie w niemal każdym kunmińskim domu smaży się to cudo. Miękkie grzyby z dodatkiem chrupkiej papryki, miąższ grubo pokrojonych grzybów z cieniutkimi paseczkami papryki, delikatne grzyby z ostrą papryką – obojętnie czy bierzemy pod uwagę konsystencję, wygląd czy smak, połączenie to jest kontrastowe i bardzo apetyczne.
O prawdziwkach rozpisywać się nie będę – akurat dla Polaków nie jest to jakieś dziwo, u nas też są dostępne. O paprykach już pisałam tutaj.

Składniki:
*prawdziwki – umyć i pokroić
*papryka (wagowo dwa razy mniej niż grzybów, ale jeśli ktoś ma „niewyparzoną gębę”, niech użyje mniej. Zdecydowanie mniej...) – umyć i połamać lub pokroić w paseczki
*pieprz, sól, czosnek
*ewentualnie rosołek

Wykonanie:
1.Grzyby smażyć tak długo, aż śluz prawdziwkowy pokryje cały wok ;) Albo po prostu do momentu, kiedy nie będą surowe. Albo do czasu, kiedy zapachną. Można dodać od razu czosnek i przyprawy do smaku; kunmińczycy dodają je wraz z papryką, ale mnie wówczas grzyby za mało pachną.
2.Dodać paprykę i smażyć dalej, aż w kuchni zacznie pachnieć papryką.
3.Jeśli grzyby były suche, bądź przesadziliśmy z czasem smażenia, można dodać łychę rosołu. Nie jest to obowiązkowe, zależy tylko od jakości grzybów i naszych osobistych preferencji.

(korzystałam m.in. z artykułu Li Muminga – sławnego kantońskiego kucharza)

2013-06-25

Most Pary Smoków 雙龍橋

W Jianshui czyli Zbudowanej Wodzie jest pięknie. Stare budownictwo wymieszane z nowym, sporo zabytków, wybrukowane całe centrum. Tak naprawdę mogłoby mi to, wraz z przepysznym żarciem, wystarczyć do szczęścia. Uparłam się jednak na wycieczkę za miasto. ZB zaczął marudzić, że skoro już chcę gdzieś jechać, to weźmiemy taksówkę, bo gorąco, bo to, bo tamto...
Zignorowałam go oczywiście i poszłam wypożyczyć rowery, sensowne, z przerzutkami i grubymi oponami. ZB wprawdzie nie przestawał marudzić, ale za rowery zapłacił i posłusznie pojechał za mną.
Gdy wyjedziecie ze starego miasta Jianshui, kierując się w stronę wioski Tuanshan, o której jeszcze napiszę, zaskoczy Was pewnie, jak szybko miasto znika i zaczyna się wieś. Niby jedziesz ulicami miasta, ale już w sklepach można kupić gumiaki, sierpy, bambusowe kosze na plony itd. Jeszcze kilkaset metrów i już jest tylko jedna ulica, wzdłuż której rozsiane są zarówno wsie, zakłady ceramiczne, jak i pola ryżowe.
Nie ma przedmieść w naszym rozumieniu tego słowa; są albo ludzie z miasta na szpilkach, w adidasach i z wypaśnym autkiem, albo gumowce i motory bagażowe.
Jedziemy, wspinając się powoli na pagórki, zatrzymując się na zdjęcia i na łyk górskiej herbaty. Piękne widoki cieszą oko, wspaniałe powietrze pozwala radować się wycieczką za miasto. Niecałe pięć kilometrów zmienia miasteczko tętniące życiem na wieś spokojną i wesołą.
I nagle, na środku wielkiego niczego, pojawia się widok cudowny. Kamienny, stary most.
Most Pary Smoków, potocznie nazywany Mostem Siedemnastoprzęsłowym to kamienny most łukowy, na którego przyczółkach oraz pośrodku postawione zostały pawilony. Patrząc na okoliczności przyrody, można by się zastanawiać nad zasadnością stawiania siedemnastoprzęsłowego mostu nad zdychającym bajorem. Czyżby to była makieta na potrzeby kręcenia seriali historycznych? Ale nie, tam kiedyś łączyły się rzeki Lu i Tachong i krajobraz przed ich osuszeniem musiał być całkiem inny. To właśnie dlatego, że dwie rzeki wiły się pod mostem jak smoki, most nazwany został nazwany Mostem Pary Smoków. Dziś głębokie koryta rzek zastąpiło bajorko otoczone polami ryżowymi, swoją drogą mocno urokliwymi, acz ze smokami mającymi raczej niewiele wspólnego.
Most jest imponujący. Długi na prawie 150 metrów, a szeroki miejscami nawet na pięć, przede wszystkim urzeka nierównymi, wystającymi kamieniami – każde dotknięcie powierzchni przywodzi na myśl dawne czasy, gdy jeszcze nie wszystko musiało być zrobione równe i od miarki. Najzabawniejsze, że ten zaiste imponujący most nie był zaplanowany jako tak długi. W połowie XVIII wieku zbudowano go tylko nad niespecjalnie szeroką rzeką Lu. Miał wówczas zaledwie trzy łuki. W późniejszych czasach rzeka Tachong zmieniła koryto, dołączając do Lu i nagle okazało się, że trzy przęsła to grubo za mało, by dać radę potężnej, podwójnej rzece. Dlatego na początku XIX wieku lokalny kacyk stwierdził, że most rozbuduje. Rozbudował, połączył, ale matematyka chyba nie była jego mocną stroną, bo choć wysokość zachował (9 metrów), to stara część mostu jest szeroka na pięć metrów, a nowa ledwie na trzy...
No dobrze. Most jest solidny, piękny, a choć po dawnych rzekach śladu nie ma, most tak się wtopił w krajobraz, że go nie rozebrano. Ponieważ znalazł się na listach zabytków, rozebranie mu już raczej nie grozi. Zagrożeniem są za to niedorobieni wiejscy harleyowcy, którzy sobie po moście motorują, bo to takie cool. Kilkusetletni most może tego nie przeżyć...
PS. A seriale historyczne faktycznie się tutaj kręci :)

2013-06-24

antyk-wariat

W Kunmingu nie ma antykwariatów. Takich z książkami, wiecie. Jeśli jesteśmy przy temacie, nie ma też w zasadzie sklepów z antykami czy szmaciarni (to znaczy jest kilka, ale co to znaczy kilka w skali tego ogromnego miasta?). Z drugiej ręki to można sobie samochód albo ajfona kupić, nie ciuch czy książkę. Bardzo mnie to uwiera, bo zawsze uwielbiałam i szmaciarnie, i antykwariaty. Wyszukiwanie perełek bardzo mnie bawiło, a poza tym nawet jeśli zamiast perełki trafiło się coś ohydnego, nie żal było się pozbyć, bo ceny były niewygórowane.
Dlatego tak się ucieszyłam, że handlarze starzyzną, którzy warują przy wejściu na każde osiedle, zabierają z pustoszejących mieszkań również literaturę. To oni są najtańszą firmą przeprowadzkową, dysponują bagażowymi rowerami, to, co trzeba – przenoszą, a to, co właścicielom niepotrzebne, zostawiają dla siebie, co często stanowi część ich zapłaty. Często jest tak, że mąż zajmuje się przenoszeniem, żona sprzątaniem po przeprowadzce, a ich rodzice – próbami odnowienia czy też naprawienia mebli i sprzętów, które były wyrzucone jako niepotrzebne.
Wyrzucane są i książki, które są za stare i brzydkie, żeby stać na półce w nowym mieszkaniu. Najczęściej stają się one łupem łowców makulatury i są przerabiane na ten typ papieru, który jest również bardzo ważny w naszym życiu. Czasami jednak dziwny obcokrajowiec zatrzymuje się przy bagażowych rowerach i grzebie w książkach, znajdując perełki typu ekonomiczne wydania powieści Jane Austen czy zapomniane dzieła węgierskiego twórcy science fiction Móra Jókaia.
Gdy dziwny obcokrajowiec pyta o cenę, zazwyczaj okazuje się, że płaci jak za makulaturę – złotówkę za kilogram czy coś koło tego. Handlarze starzyzną uśmiechają się do obcokrajowca czule, sądząc, że zrobili dobry interes, a obcokrajowiec patrzy tak samo na nich, ciesząc się, że powiększył domową biblioteczkę niskim kosztem.
Tym razem jednak zobaczyłam coś szczególnego. Długo nie mogłam oczom uwierzyć, ale tak – Andrzejewski, Iwaszkiewicz, nawet Lem!
Tak oto stałam się właścicielką „Zbioru polskich nowel współczesnych”. Było tam nawet kilka nazwisk, które nic mi nie mówiły, bo ich nazwiska całkiem słusznie zapomniane zostały wraz ze zmianą systemu.
Przygarnęłam, odziałam, nakarmiłam, postawiłam na półce. Nowele czekają na lepsze czasy. Gdy już skończę wszystkie książki o Kunmingu, Yunnanie, Chinach, które mam w domu, na pewno się do nich przypnę.
No i ten kogutek na okładce...

2013-06-22

Strigoptera bimaculata 荔枝蟲

Po chińsku nazywana popularnie "robakiem liczi", strigoptera bimaculata z rodziny bogatkowatych nikomu nie robi krzywdy. Yunnańczycy ze Zbudowanej Wody stwierdzili jednak, że po cholerę toto żyje i lepiej będzie robakom liczi dokonać żywota...na grillu.
Chociaż do paskudztw na yunnańskich półmiskach jestem przyzwyczajona, chociaż sama jestem smakoszem robaków bambusowych, koników polnych i larw szerszeni muszę powiedzieć, że akurat te mi nie bardzo przypadły do gustu :(

2013-06-20

Lwie ciacho 獅子糕

Pamiętacie szefa Wu? Tego, który stworzył chrupiące jaskółcze gniazda? W tym samym sklepiku Smak Chwały powstawały również pyszne ciastka z kleistego ryżu, kształtem podobne lwiej grzywie.
No przecież nie mogłam sobie odmówić tradycyjnego ciacha, prawda? Patrzcie, jak smakowicie wygląda:
Wprawdzie według mnie z lwem to ma to ciastko akurat niewiele wspólnego - no może poza opakowaniem, bo na opakowaniu jest lew, jak każdy widzi... Ech, ta chińska wyobraźnia...
Zrobione jest z kleistego ryżu, słodkiego ryżowego syropu i odrobiny cukru trzcinowego. Ryż najpierw trzeba namaczać 10-15 dni, codziennie wymieniając wodę, a potem ugotować na parze. Następnie trzeba toto ścisnąć mocno, żeby się skleiło i spłaszczyło, pociąć w paseczki, wysuszyć na słońcu, usmażyć w głębokim tłuszczu na chrupiąco, a jak wystygnie dodać cukier, znowu spłaszczyć i pociąć na kawałki. W takiej formie można już spożywać :) Jest chrupiące, słodkie, pachnące i sycące. Mniam!
Widziałam dwie wersje: ze zwykłego ryżu kleistego i z jego fioletowej odmiany. Obie są pyszne... Inna rzecz, że dużo z tym roboty, więc wolałam kupić na zapas. W domu robić nie będę. Obiecuję.
Tja... Tak samo mówiłam o lodach i cieście drożdżowym.
Więc może tak: dopóki nie będę bardzo zdesperowana, na pewno nie zrobię lwiego ciacha w domu ;)

2013-06-18

Świątynia Konfucjusza w Zbudowanej Wodzie 建水文廟

Jianshuiskie "must-go". Dlaczego?
Nie dlatego, że to pod względem wielkości druga po tej w Qufu Świątynia Konfucjusza.
Nie dlatego, że znajduje się na licznych listach zabytków.
Nawet nie dlatego, że jest wspaniałym, dobrze zachowanym zabytkiem z czasów Mingowskich i Qingowskich.
Po prostu dlatego, że jest piękna.

Budowę rozpoczęto w 1285 roku, jeszcze za czasów, gdy do Yunnanu wkroczyli Mongołowie, teoretycznie niosąc kaganiec oświaty, a w praktyce przekonując ludność do minimalistycznego trybu życia (rabując) i powiększając pulę genetyczną (gwałcąc).
Jako, że po Mongołach Yunnan został na stałe włączony w Cesarstwo, reprezentanci każdej następnej dynastii rozbudowywali świątynię wedle swoich potrzeb i upodobań - w sumie około pięćdziesiąt razy. Tak powstał piękny kompleks świątynny o prawie ośmiohektarowej powierzchni. Niezliczone budynki, pawilony, bramy, pokryte pięknymi płaskorzeźbami, przykryte ceramicznymi dachówkami, błyszczącymi w słońcu, jezioro z lotosami, zwane "Morzem Nauki" 學海, a wszystko połączone ścieżkami w parku świątynnym, który sam w sobie był w stanie całkowicie zaspokoić moje potrzeby estetyczne.
Absolutna cisza i spokój, przerywana tylko hałaśliwymi zalotami cykad, dym znad świec palonych w intencji i ku pamięci, porzucony na trawniku rumak, w którym się zakochałam, a jeszcze tego dnia niebo stroiło gniewne minki... Dobrze mi tam było. A górską herbatę sprzedawaną w małej herbaciarni wewnątrz kompleksu świątynnego mogę z czystym sumieniem polecić każdemu.

Warte spędzenia wewnątrz przynajmniej pół dnia.
Więcej moich zdjęć tutaj.
A tutaj link do własnej strony internetowej świątyni.

2013-06-16

Podkurek w Kunmingu 昆明的宵夜

W dawnym Kunmingu tradycja spożywania po sutej kolacji jeszcze jednego posiłku, tuż przed snem, była bardzo żywa. Ba, nie tylko żywa – była wręcz uosobieniem kunmińskiego nocnego życia. Zdarzało się nawet, że jeśli podkurek był obfitszy, oszczędzało się potem na śniadaniu. Zwyczaj ten zamiera powoli w samym Kunmingu, a żyje w małych miasteczkach, jak na przykład w Yiliangu 宜良, w którym zapewne przyjęłoby się słówko brunch jako idealne na potrawy spożywane na bardzo wczesny lunch, względnie na bardzo późne śniadanie – pierwszy posiłek spożywa się tam około dziesiątej, jedenastej przed południem. Wcześniej nikt nie jest głodny, właśnie z powodu obfitego podkurka.
Wracając do Kunmingu – w czasach przedkomunistycznych wielu imigrantów z innych prowincji odkrywało z prawdziwym zdumieniem, że tutaj nie ma zwyczaju jedzenia śniadań, za to kunmińczycy nie potrafią pójść spać z pustym żołądkiem. Tak jakby zegar biologiczny kunmińczyków przesunięty był o kilka godzin – wszelkie ważne czynności wykonywało się tutaj nie rankiem, a raczej popołudniem, wieczorem, w późną noc. Rano przecież trzeba się dobrze wyspać! Zwłaszcza w zimie, kiedy aura doprawdy nie sprzyja wystawianiu którejkolwiek kończyny spod kołderki... Do chlubnych i miłych sercu tradycji tego miasta należało wygrzewanie się po obudzeniu w zimowym, ale nadal palącym yunnańskim słonku. Trzeba się było ogrzać na cały dzień. Kto wtedy myślał o śniadaniu?... Lepiej doczekać do południa i zjeść coś konkretnego na obiad i dopiero po obiedzie zabrać się do pracy. Dlatego też mało który sklep czy punkt usługowy otwierał swe podwoje bladym świtem – przecież nawet gdyby otwierali wcześnie, pies z kulawą nogą by tam nie zajrzał! Dlatego również normą było przyjmowanie klientów aż do późnych godzin nocnych. Ach, zawsze, gdy słucham takich opowieści, mam wrażenie, że pojawiłam się w Kunmingu jakieś sto lat za późno... Chociaż i dziś w wielu miejscach Kunmingu dziwią sklepy, pozamykane cały ranek, bez wywieszonych godzin otwarcia, jest ich coraz mniej. Cholerna globalizacja...
W dawnym Kunmingu również stragany z jedzeniem tudzież knajpki i rodzinne restauracje musiały się dostosować do rytmu życia kunmińczyków. Dlatego też wieczory w dawnym Kunmingu były chyba najobfitsze w wydarzenia i możliwości spędzenia czasu czy spożycia czegoś dobrego. To właśnie późne wieczory były najłaskawsze dla szefów restauracji i właścicieli przenośnych straganów. W dawnym Kunmingu normą były tzw. targi nocne 夜市, które znamy z Tajlandii czy Tajwanu – ulice zamknięte dla pojazdów, na których ustawiają się sprzedawcy przekąsek, owoców, zup z uszkami, wszystkiego, co cieszyło się popularnością. Dziś jest jeszcze w Kunmingu kilka ulic, które specjalizują się w podkurkach – jak choćby Ulica Wiadomości 新聞路 w dystrykcie Kundu 昆都, jednak przyszły czasy, gdy w miejscach takich jak to przebywa głównie spragniona alkoholu, marihuany i łatwego seksu młodzież z różnych stron świata. Sporadycznie występujące napisy „podkurek” tym łatwiej wpadają w oko, że jest ich naprawdę niewiele. W dzisiejszym Kunmingu „nocne jedzenie” sprowadza się głównie do gorących kociołków i grillowni w różnym stylu – a przecież były czasy, gdy na rzęsiście oświetlonych ulicach można było dostać niemal każdą potrawę, nawet o północy! Ówczesne targi nocne często rozkładano przed popularnymi teatrami czy herbaciarniami – dla wygody klientów tych pierwszych, ale tak naprawdę wzajemnie napędzały sobie klientów: ktoś, kto wyszedł z domu gnany nieposkromionym łakomstwem, rozbudzony szedł częstokroć obejrzeć przedstawienie czy wychylić czarkę herbaty. Z drugiej strony, cóż może być przyjemniejszego po obejrzeniu przedstawienia bądź po wysłuchaniu gawędy w herbaciarni niż świeża, aromatyczna przekąska przed powrotem do domu?
ZB pamięta, że gdy był mały, ojciec często go wieczorami zabierał do teatru przy ulicy Długiej Wiosny (zniknęła niestety bezpowrotnie z mapy Kunmingu w 1998 roku, podczas budowy dzisiejszej głównej arterii – Ulicy Ludowej 人民路). Mały był jeszcze, a dla kilkuletniego dziecka dwugodzinne przedstawienie potrafi być męczące. Podobno podczas zwykłych przedstawień przysypiał, ale za to na przedstawieniach operowych cały czas się śmiał i patrzył z uwagą. Ot, urodzony muzyk... Gdy przedstawienie się kończyło, tato zabierał dzieciaka do knajpy zwanej Sanhelou 三合樓, położonej dokładnie naprzeciw teatru. Nie tylko można tam było zjeść na miejscu, przygotowany był również papier śniadaniowy, w który można było zapakować prażone i suche przekąski i zanieść czekającym domownikom. Czasami zamiast iść do knajpy jedli coś przy straganach z kluskami ryżowymi czy makaronem – oczywiście obowiązkowo do kluch w zupie dodawana była tzw. czapeczka (加帽), na przykład kilka plasterków dodatkowego mięsa czy łycha małych węgorzy w ostrym sosie. Takich straganów było bez liku, więc każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Moja świekra z kolei wspomina, że gdy ona była malutka, czyli w latach pięćdziesiątych XX w., na długo zanim pęd do zmian i komunizm zniszczyły stary Kunming, bywało tak, że wszyscy dorośli wychodzili wieczorem do teatru czy po prostu na spacer, zostawiając dzieciarnię pod opieką służby (wówczas w mieszczańskich rodzinach normą było posiadanie służby, która opiekowała się wszystkim i robiła, co jej kazano, za wikt, opierunek i odrobinę drobnych). Dzieci już dawno spały, gdy dorośli wracali; nawet ich nie budzono, tylko stawiano do pionu i półprzytomnym pakowano do dziobów smakołyki. Świekra mówi, że dziwne, że nigdy żadne dziecko się nie zakrztusiło – pewnie siła przyzwyczajenia zrobiła swoje; wtranżalali na pół przytomnie, z przymkniętymi oczami, a jak przełknęli, co było do przełknięcia, kontynuowali słodką drzemkę...
Tak to podkurkowano w starym Kunmingu. Moim zdaniem straszna szkoda, że współczesne zalecenia dietetyczne, że niby cztery godziny przed snem ostatni posiłek itp., zniszczyły tę część kunmińskiej kultury...

2013-06-15

Górska herbata ze Zbudowanej Wody 建水的山茶

Wszyscy wiedzą, że jestem maniakiem herbacianym. Wizyta w jakiejkolwiek herbaciarni skutkuje wydawaniem nieprawdopodobnej ilości pieniędzy i stratą całego dnia. Nikogo więc nie może dziwić, że pojechawszy do Zbudowanej Wody, zaszywszy się na całe popołudnie w tamtejszej Świątyni Konfucjusza, gdy tylko przy jednym z budynków świątynnych zobaczyłam tablicę z wyrysowanym "świeża i ekologiczna dzika górska herbata" nie mogłam się oprzeć i weszłam.
W małej herbaciarence sprzedawano różne typy herbaty, od najpospolitszego w Yunnanie pu'eru przez rozmaite zielone aż po naszą górską herbatę. Oczywiście zamówiłam. Gdy pani zajęta była parzeniem, ja przyglądałam się wystawce ceramiki, którą za bajońskie sumy można tam było nabyć. Z przyjemnością przechadzałam się po chłodnym wnętrzu; temperatura na zewnątrz sięgała trzydziestu kilku stopni, więc cieszyłam się odpoczynkiem w cieniu. Lubię upał, ale lubię też móc się przed nim schronić.
Na stole wylądowały dwie szklanki z mocno pachnącym naparem i już wiedziałam, że stamtąd szybko nie wyjdę.
Z ciekawością przyglądaliśmy się liściom, które z prawdziwą herbatą nie mają nic wspólnego, a które dają napar mocno pachnący i z każdym parzeniem słodszy. Choć piliśmy prawie wrzątek, szybko nas herbatka orzeźwiła. Nie bez powodu mówi się na nią "chłodząca herbata" 凉茶! Im dłużej ją piliśmy, tym bardziej podobał nam się jej nietypowy smak. Podeszłam do właścicielki przybytku i zapytałam, czy mogłaby mi podać nazwę tej rośliny. Podałam kajecik. A pani, uroczyście i z misją tłumaczenia obcokrajowcowi skomplikowanej kultury chińskiej, napisała dwa proste znaki: "górska herbata" 山茶.
Cóż. Plany wywiedzenia się, co to właściwie za zielsko spaliły na panewce. To samo na targu, wypełnionym wręcz całymi naręczami "dobrze obsuszonej" ekhm "herbaty" (tak, Kaju, śpiewałam po drodze kawałek herbaty dobrze obsuszonej), nikt nie wiedział, co to właściwie za roślina. Dopiero dojechawszy do domu zaczęłam szperać. Ze szperania wynikło, że to najprawdopodobniej łodygi i liście "letniej słomy" 夏枯草, czyli pospolitej i używanej w charakterze ziołoleczniczym nawet w Polsce głowienki. Leczy wszystko od niestrawności aż po bolesne miesiączki, acz specjaliści twierdzą, że nie powinno się przesadzać z ilością, bo wypijana codziennie przez dłuższy okres czasu może być niezdrowa i powodować alergie.
Cóż. W Zbudowanej Wodzie wszyscy ją piją całymi dniami, od młodości do starości, coraz łatwiej, coraz prościej... param pam pam... przepraszam, zaturnaliłam się. Na czym to ja?... A, tak.
Herbata głowienkowa w dużych ilościach przywędrowała z nami do Kunmingu. Zakochałam się w tym smaku i zarażam nim znajomych. Można ją parzyć z piętnaście razy, nawet wrzątkiem. Można też zalewać zimną wodą i pić zamiast wody z cytryną. A kiedy mi się skończy, trzeba będzie się znowu do Zbudowanej Wody wybrać. Już mnie cieszy ta perspektywa!

2013-06-14

豫園 Beztroski Ogród

Ogród ten jest tak sławny, że nawet w polskiej wikipedii można sobie o nim poczytać, dlatego nie będę się wymądrzać - przecież i tak nie jestem z Szanghaju, a po ogrodzie włóczyłam się jak każda zagraniczna turystka. Mogę jednak powiedzieć, że choć ludzi tam zawsze pełno, warto kupić bilet i wejść. Cztery lata temu, gdy na całe bogactwo turystyczne Szanghaju miałam niecały tydzień, to właśnie tam spędziłam najprzyjemniejsze i najmilsze pół dnia. Odseparowany grubymi murami od zgiełku miejskiego, zaopatrzony w tryliardy pawiloników, z których można było obserwować czas tak samo jak krajobraz, coś nieuchwytnego, atmosfera iście bajkowa. Cieszę się, że tam poszłam, cieszę się, ze zdjęć ogrodu i mnie w tymże; będąc tam byłam absolutnie szczęśliwa.